Saperzy musieli detonować odpady chemiczne. "Miałem mdłości, ból, leciała krew z nosa"
Prokuratura prowadzi śledztwo w sprawie wysadzania na poligonach wojskowych beczek wypełnionych odpadami chemicznymi. Saperzy, którzy brali udział w tej operacji skarżyli się na krwotoki z nosa, mdłości czy poparzenia. Teraz ujawnili wstrząsające szczegóły czynności, do których byli przymuszani.
2024-12-18, 08:29
Saperzy musieli detonować niebezpieczne ładunki
Żołnierze otrzymywali rozkazy rozładowania ciężarówek pełnych beczek lub kartonów zawierających toksyczne lub żrące odpady. Następnie substancje te wrzucano do dołów i wysadzano ładunkami wybuchowymi. Saperów nie informowano o tym, jakie substancje znajdują się w beczkach czy kartonach, ani nie dostarczono żadnego sprzętu ochronnego.
"Przez pierwsze trzy dni przyjeżdżały jedynie beczki, ale potem także materiał w kartonach. Żołnierze pamiętają, że kartony były przesiąknięte i przelewała się przez nie nieznana im, śmierdząca i lepka ciecz. Dostali jednak rozkaz, by te kartony przenosić ręcznie. Michał był w grupie, która wykonywała to zadanie. Pamięta intensywny słodkawy odór. Nie wie jednak, co było w kartonach, bo były zamknięte. Po około 10 minutach kontaktu z kartonami żołnierze odczuwali zawroty głowy i mdłości" - czytamy na łamach serwisu onet.pl.
"Miałem mdłości i ból, leciała krew z nosa"
- Ja miałem jedynie mdłości, ból i zawroty głowy. Leciała mi też krew z nosa po każdej takiej robocie, jak się wieczorem kładłem spać (...). Wiem, że wśród innych żołnierzy zdarzały się także omdlenia oraz poparzenia chemiczne, więc musiało być tam coś żrącego, albo mocno toksycznego - mówił dziennikarzowi Onetu jeden z rozmówców.
Następny żołnierz z kolei odnosił się do detonacji podobnych materiałów na innym poligonie. - Od samego kontaktu z beczkami chłopaki mieli mdłości, wymiotowali, piekła ich skóra. Po pewnym czasie zorientowali się, że nie można przy tym palić papierosów, bo z twarzy schodzi skóra (...). Były też poparzenia chemiczne. To były odkryte miejsca: dłonie, szyje, okolice nosa i ust, a także na zgięciach kończyn. Takie zaczerwienienia, jakby ktoś miał parcha - opisywał.
REKLAMA
Nikt nie zabrał ich do szpitala
Redakcja portalu dowiedziała się, że saperzy zgłaszali wszystkie dolegliwości dowódcom. Okazało się, że wszystkim zarządzał mężczyzna określany w artykule jako mjr M. - On mógł to blokować (...). Nasi medycy ratowali nas, czym mogli. Po prostu tamowali krwawienie z nosa. Na całą resztę dostawaliśmy leki przeciwbólowe. Ale nikt nie podjął decyzji, żeby jechać do szpitala na badania - opowiadał jeden z rozmówców.
W artykule czytamy, że w przypadku osoby, która chciała jechać do szpitala, użyto groźby w postaci komisji lekarskiej, która miałaby doprowadzić do wydalenia z wojska. Z mjr M. - jak opisuje portal - "nikt nie dyskutował". - Jeżeli ktoś coś powiedział, to albo szybko był zwolniony, albo przenoszony, albo delegowany na drugi koniec Polski - mówił w rozmowie z serwisem jeden z żołnierzy.
- MON wezwie strażników na ćwiczenia. Będą się szkolić z wojskiem
- Polskie wojsko potrzebuje amunicji. "Nasi poprzednicy zawalili tę sprawę"
- Czy Polacy wierzą w zdolność wojska do obrony kraju? Są wyniki sondażu
Jak czytamy w artykule, poprodukcyjne odpady chemiczne z zakładów Nitro-Chem miały trafiać na poligony w Orzyszu, Ustce, Nowej Dębie, Drawsku Pomorskim oraz pod Bydgoszczą. Operację organizował Wojskowy Instytut Techniczny Uzbrojenia pod pretekstem badań naukowych. Prokuratura twierdzi, że badania te były fikcyjne.
Mieszkańcom powypadały szyby z okien
To jednak nie wszystko. Eksplozje miały być tak silne, że skarżyli się na nie okoliczni mieszkańcy. Zmniejszono liczbę ładunków detonowanych za jednym razem, zwłaszcza że wcześniej doszło do groźnego zdarzenia. - Na zakończenie poligonu ówczesny dowódca kompanii Ż. strzelił sobie jako ostatni wybuch 2,5 tony. To było 12 beczek - zdradził Onetowi jeden z informatorów. To sprawiło, że mieszkańcom wypadły szyby z okien. - Zrobiła się z tego straszna afera. Wojsko, zamiast ćwiczyć, to wstawiało ludziom szyby w okna. Podobno też coś im płacili, żeby siedzieli cicho - dowiedział się portal.
REKLAMA
Żołnierze detonowali, prywatna spółka zgarniała pieniądze
Inny rozmówca z kolei dodawał, że ilość beczek z odpadami "to była już broń masowego rażenia". Do jednego dołu wrzucano po kilka, a żołnierzom nie zapewniono nawet odpowiedniego uniformu i akcesoriów, chroniących ich przed niebezpiecznymi odpadami.
Podczas gdy szkodliwe substancje detonowali żołnierze, to ogromne wynagrodzenie pobierała prywatna spółka. Jej właścicielem był były kierownik Zakładu Badań Uzbrojenia Artyleryjskiego w Wojskowym Instytucie Technicznym Uzbrojenia, podpułkownik Janusz W., objęty zarzutami udziału w zorganizowanej grupie przestępczej. Zarzuty w tej sprawie usłyszało już 20 osób.
Źródła: Onet.pl/Polskie Radio/IAR/hjzrmb
REKLAMA
REKLAMA